Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

desz który mu się w czasie tego osłupienia przypatrywał, krzyż nad nim zrobił.
— Szatan go opętał! — mruknął. — Chodźmy.
Mszczuj jednak, na którym mowa żebraka zrobiła wrażenie, nie miał już ochoty iść na miasto.
— Do biskupiego ogrodu! — odezwał się cicho.
Hebda towarzyszył im jeszcze do bramy, tu doszedłszy, popatrzył z żalem na odchodzących i padł na ziemię odpoczywać.
Tegoż dnia wieczorem niecierpliwy książe Konrad napowrót się wybierać zaczął. Proszono go daremnie, aby pozostał dzień jeszcze, śpieszył się do domu, a wyrywał się przed nocą pod pozorem gorąca. Leszek, pilnujący zwyczajów starych, nie wypuścił brata bez podarków. Kazano ze skarbca naładować wóz srebrnym sprzętem, futrami i suknem, wszystkiem co pod owe czasy najdroższem było. Towary byzanckie jedwabne i bawełniane, kosztowne rzeźby ze słoniowej kości, pióra; z Wenecyi przychodzące afrykańskie hafty, zwierciadła; tkaniny z Niniwy i Bagdadu; sukna z Fryzyi i szkarłaty, wszystko tam było.
Konrad pożądliwem okiem poglądał na te dary, ściskał brata, lecz więcej widać w nim było zazdrości tych bogactw, których mu cząstkę dawano, niż uciechy z nich. Myślał co krakowski skarbiec zawierał!
Leszek nocą wyjeżdżającego brata przepro-