Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rze — zawołał przyskakując ku niemu Mszczuj. — Mów! widziałeś ich!
— Widziałem — mruknął chłopak.
— Ten ci tu jeden jest? — dodał Waligóra, za ramię go chwytając i ciągnąc, aby się z wejrzeniem nie ukrywał. — Mów! poznałeś go?
Strwożył się Sęczek i zabełkotał — Niewiem!
— On jest! on! on! — zawrzał stary — idź! wytrzeszcz oczy. — On.
Sęczek poznał był od razu Gerona, który w istocie przybył w orszaku swojego stryja, lecz znając gniew pana, niechciał potwierdzać, aby rozlewu krwi na dworze nie być przyczyną.
Mszczuj drżał cały, zrywał się, kładł, chodził, włosy darł z głowy. Nie wątpił, że jednego z tych dwu miał przed sobą, z któremi walczył i co mu porwali dzieci. Nic go nie mogło powstrzymać od zemsty nad nim, nawet ta myśl, że jednej z córek mógł być mężem.
Z objęcia ich byłby wyrwał i zmiażdżył tego człowieka. Gero przy pierwszem spotkaniu w polu poznał był też przeciwnika swego, nie wiedząc że był ojcem porwanych dziewcząt; widział w nim tylko cudownie zmartwychwstałego człowieka którego napadli oba z Hansem, gdy w pogoni spoczywał i za zabitego go porzucili.
Zmięszawszy się tem że i starzec wlepione miał w niego mściwe oczy, Gero myślał, co ma począć z sobą i jak uniknąć spotkania i zemsty,