Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żylastych, jęczał, krzyczał, a wyrazu wśród tego wybuchu rozeznać nie było można.
Halki obie na widok rękawicy omdlały... Telesz upadł na kolana... Niewiasty widząc Mszczuja w gniewie zabijającym, wściekłym, uciekły z izby...
Z rękawicą tą w ręku Waligóra się ruszył na Telesza wprost, niósł ją podniesioną, potem rzucił mu ją na policzek z taką siłą, że krew trysnęła, wnet podniósł i znowu ryczeć począł, oglądając się... Potrzeba mu było ofiary — nogą pchnął podżupana, bo tego za mało mu było, wyszedł ze dworu w ciemności na podwórze, ale nie wiedząc co czyni jeszcze.
Telesz się za nim wlókł na klęczkach, chwytając za nogi, któremi stary precz go odrzucał.
— Panie! panie — wołał — jam nie winien... jam nie winien!
W tem z ciemności wynurzyła się postać blada, trup czy żywy człek, z oczyma świecącemi. Był to ks. Żegota.
— Jam winien! — rzekł — ja! masz mnie! zabij!...
Waligóra krok odstąpił od niego.
— Dajcie mi ich! — krzyknął — tu! dajcie mi ich!
— Rannych śmiertelnie niemców ja wziąłem pokryjomu na zamek — ja, dla miłości Chrystusa... ja — począł ksiądz — ubij że mnie...