Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie, omdlałą Dzierlę odrzuciwszy na stronę... Mszczuj wołał na dzieci...
Głos jego poznawszy dziewczęta, rzuciły się ku niemu i przybiegłszy zawisły mu na szyi...
Z oczów starego ciekły łzy razem i krew płynęła, ściskał dziewczęta i łkał ze szczęścia...
One go i pytać nie śmiały dla czego wracał tak okrwawiony i odarty, on nie mówił nic.
Telesz dopiero przekonawszy się, iż pan to był z ciała i kości a nie widmo i duch jego — przystąpił z pokłonem i pytaniem, z użaleniem i trwogą.
— Paneczku nasz, złoty sokole, co tobie? co z tobą?.. Miły Boże, krew... rany... zbójcy... Halki płakały... Baby zdala stojące szeptały dziwując się i chciały już biedz po zioła, płachty, po wodę...
Waligóra długo nie odpowiadał nic — oko jego utkwiło gdzieś w głębi izby, i krwią zaszło, otarł je, nie zwracając od miejsca na które było zwrócone, nagle począł drżeć, powstał i pędem, rozepchnąwszy tych co na drodze się znaleźli, pobiegł, rzucił się w przeciwny kąt izby... Na ławie leżała niemiecka rękawica Gerona.
Waligóra pochwycił ją jak jastrząb porywa małe ptasze, oczy mało mu z powiek nie wyskoczyły, podniósł ją do góry — i ryknął z bolu.
Wszyscy z trwogi zdrętwieli...
Stary dusząc tę rękawicę w dłoniach swych