Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Waligóra stał, trzęsąc się cały...
Telesz podnosił się z ziemi.
Odwrócił się do niego Mszczuj.
— Daj mi tu ich! daj mi ich! — zakrzyczał.
W mgnieniu oka podżupan skinąwszy na parobków poleciał.
Ks. Żegota stał jak dobrowolna ofiara, która się doprasza nieuniknionego męczeństwa. Stary nie mówił nic, nie patrzał nań, w rękach podniesionych miał rękawicę niemiecką i drżał...
Wszyscy umilkli, w dali słychać było łomot i rzucanie się ludzi po zamku i wrzawę, pogoń i urywane krzyki.
Dwie Halki, które stara prządka otrzeźwiła, podniosły się jak ze snu strasznego przebudzone i stały płacząc drżące. Czasem chyliły się słabnąc, to dźwigały w milczeniu, aż stara zmusiła je usiąść na ziemi. Siadły objąwszy się i płakały.
Na podworcu straszniejsze od krzyku, który się rozlegał niedawno, panowało milczenie. W dali tylko coś wrzało... biegali ludzie...
Waligóra stał patrząc w ciemność... w oczach latały mu płatki jasne i plamy krwawe...
Kroki słyszeć się dały zdaleka, ale ociągające się, powolne, bojaźliwe. Telesz przyszedł i stanął z rękami spuszczonemi. Niemców nie prowadzili, nie było ich.
Strzęsiono gród cały.
— Podpalić szopy... ognia... — krzyknął