Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zsiądźcie no z konia. Przenocujecie w obozie, jutro księciu damy znać, bo go tu nie ma. Od Uścia jedziecie, oczywiście albo po język lub z językiem, a my na Uście idziemy, aby lisa z jamy wykurzyć!...
— Wziąć go aby nie uszedł — dodał ten — co poznał że był Jaksa.
— Uchodzić nie mam czego i nie myślę — zawołał Jaksa. — I tak miałem tu nocować.
— Toś się dobrze wybrał! — rozśmiał się inny. Straż będziesz miał bezpłatną i koni ci nie pokradną.
Rad nie rad Jaszko z konia złazić musiał, ludzie go otoczyli, drudzy czeladź milczącą badać zaczęli czy nie z Uścia jechali, ci słysząc i miarkując o co szło, zapierali się; ale nie umieli powiedzieć zkąd na tę drogę się wybrali.
Wszystko to mnożyło podejrzenia. Patrzano na Jaszka z ukosa i nie dano mu się oddalić. Nie chciał się im wypraszać, udając że pewnym siebie był, rachował też na bliższe poznajomienie się i lepsze usposobienie po piwie, które z beczek na wozach właśnie toczono...
Omyliły wszystkie te rachuby, gdyż starszyzna poszeptawszy z sobą oddaliła się a ciury otrzymawszy rozkaz strzeżenia go do jutra, obsiadły dokoła i tyle tylko że mu zostawili miejsce aby się mógł na zdjętem z konia siedzeniu położyć...
Jaksa nakrył głowę i sennego udawał, ale