Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zobaczyć! a! zobaczyć ich musiały! Drugi raz w życiu już się im podobna sposobność trafić nie mogła.
Dzierla swym obyczajem przysunęła się wieczorem. Nie potrzebowała być wieszczbiarką, by poznać że dziewczęta dnia tego były jakieś inne, niespokojne, rozgorączkowane...
Dopóki stara dozorczyni nie usnęła, mówiły o rzeczach obojętnych — oglądały się tylko rychłoli ona wypuści z rąk wrzeciono i — nie podniesie.
Bywało bowiem że ono spadało ale stara je chwytała. Śliniła palce i przędła dalej, dopóki sen nakoniec zupełnie nią nie owładnął.
Naówczas wrzeciono zsuwało się na podłogę i ona go już nie podejmowała, aż gdy do snu iść było potrzeba.
Dzierla postrzegła i to że Halki dnia tego pilnie śledziły swoją ochmistrzynię, coraz się ku niej oglądając. Zabawiała je jak mogła i — widziała że nie słuchają, chciała odejść, nie puściły.
Zamknęły się w końcu znużone oczy starej, wrzeciono potoczyło... Spała. Halki zbliżyły się do Dzierli i z trwogą pochyliły ku niej. Mówiły do niej tak jak to one często umiały, jedna poczynała myśl, kończyła ją druga, mieniły się te dwa głosy i w jeden zlewały...
Zamknąwszy oczy przysiądz było można, iż jedna Halka tylko śpiewała tak dziecinną myśl swoją.