Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kniaziowien, bo tak je zwała. Siedziała tu wygodnie u ognia, dawano piwa ile chciała, gryzła orzechy, karmiono ją kołaczami... Bawiły ją wreście te dzieci tak śliczne, z których dobrodusznych zapytań i wykrzyków czasem się śmiała że aż do ziemi przypadała.
Trafiło się że gdy dziewczęta, często chodząc do kaplicy modliły się w niéj i bawiły, bo je obrazy, strojenie ołtarza, zawieszanie obrusów, wicie wianków rozrywało. — Ksiądz w zakrystyi nie wiedząc o nich z Dobruchem począł mówić o Niemcach.
Nie rozumiały z początku nic, lecz ks. Żegota tak żale rozwodził szeroko i jasno, tak się wywnętrzał przed starym swym pomocnikiem, że dwie Halki w końcu — dowiedziały się o wszystkiem... Stały w początku strwożone niezmiernie, chcąc uciekać...; potem gdy ksiądz odszedł, i one pobiegły do swej izby. Miarkowały że schowanie tu tych Niemców było tajemnicą wielką! wielką! Z rozmowy doszło je że Dzierla o rannych wiedziała!! Paliła je ciekawość nieugaszona — zobaczenia tych stworzeń...
Halki tak się dobrze rozumiały iż prawie mówić nie potrzebowały do siebie. — Do wieczora siedziały patrząc sobie w oczy, pół słówkami coś mrucząc, chwytając się za ręce i ściskając.
Myśl miały jedną tylko — zmusić Dzierlę aby im Niemców pokazała zdaleka — zdaleka, bo się ich obawiały strasznie...