Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co bo wy ojcze żartujecie? — znacie pana naszego przecie, że on nikomu nic nie odbiera a daje chętnie.
— Ależ pan nasz nie wiekuisty! — zawołał proboszcz...
— No, to weźmy świadków, a ja od pana mego przed niemi zeznam, że za pozwoleniem waszem, na czas tylko się wnoszę.
Ksiądz ściskać począł Telesza.
— Nie czyń tego! dla miłości Chrystusowej, nie czyńże tego! ja cię proszę! ja cię zaklinam! ja domku dać nie mogę.
Z kolei Telesz niezmiernie się zdziwił oporowi i coś go tknęło.
— Wiecie ojcze, że ja was szanuję — rzekł — że ja krzywdy waszej nie chcę, ale mniejsza tam o pługi i sochy, coby na deszczu stać mogły, skóry mam które przechować muszę, a u mnie wszystkie strychy i wyżki pełne... nie mam gdzie.
Uparł się Telesz, księdzu aż na łzy się zbierało. Podżupan miał władzę na zamku, ale duchowny w onych czasach znaczył wiele, mógł skarżyć i Telesz wiedział, iż go Mszczuj lubił.
Poskrobał się po łysinie, nachmurzył, pomruczał i — odszedł nadąsany. A był stary z tych ludzi co gdy im na sercu coś leży, muszą gderać i wypowiadać swą biedę. Po drodze do dworu począł na księdza narzekać. Szli za nim parobcy i słuchali.