Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ks. Henryk może dostrzegłszy to i chcąc zatrzeć wrażenie — rzekł śmiejąc się.
— Wolę ja ich mieć z sobą niż przeciw sobie!
Na tem się skończyło, bo już pacholęta misy niosły i ręczniki do umywania rąk, a drudzy z ław wstawali.
Waligóra też pokłon oddawszy ruszył się z siedzenia swego i z innemi do drugiej izby ustąpił.
Chciał zaraz do gospody wracać gdy Zbisław, rycerz ślązki który zdala u stołu siedział, a do rozmowy się nie mięszał, zbliżył się do niego.
Byłto stary wojownik, któremu choć sił ubyło, zbroję jeszcze nosił i w służbie stał. — Nie wiele on tu znaczył, bo Niemcy przed nim jak przed innemi prym brali i spychali ich na szary koniec. Staremu miło było posłyszeć że się ktoś ujął za tą sprawą, za którą tu już nikt nie śmiał podnosić głosu.
Dwu czy trzech jeszcze zdala stojących przysunęli się do Mszczuja, lecz przemówić otwarcie żaden nie chciał, Niemcy podejrzliwie na nich patrzyli. Waligóra czując to wprędce się wyśliznął w podwórze, gdzie czeladź i konie stały i do gospody wrócił.
Na drodze go napędził Zbisław Nieczuja i pozdrowił.
— Bóg zapłać żeście im nosa utarli — rzekł. — My tu już swoi nie śmiemy z niemi stanąć na