Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

równi — wszystko objęli, nam zostało tylko wymrzeć, by im ustąpić ziemi, która ich będzie...
Waligóra bał się rozmowy w ulicy, a słuchał chętnie.
Stary Zbisław, jeszcze chętniej z żalem się wygadywał — na sercu mu dawno niewyspowiadany leżał. Jechał więc do gospody i wszedł do niej za Waligórą.
— Taki nasz los, — dokończył wchodząc — rady nań nie damy. U nas na Ślązku oni już panami, a nie lepiej gdzieindziej. U Laskonogiego pełen ich dwór, u Plwacza drugie tyle, u ks. Konrada i starych i nowych kupa..., i w Krakowie też nie mało...
Załamał ręce...
— A młodzi książęta? — zapytał Waligóra.
— Niemki ich niańczyły, Niemcy uczyli, karmili oni, stróżowali, muszą tem być czego się nassali. U Żegoty Robaka gdy matka zawczasu umarła, mamki nie było, kozę dano córce aby ją karmiła... Całe życie potem koziego coś miała w sobie!! Tak i tu!
Książe Henryk jeszcze nas cierpi — a drugi nie chce znać...
Stękali tak długo — ale ani jeden, ani drugi nie widzieli sposobu by zaradzić temu!
Tyle tylko że żółć zrzucili z serca... Waligóra sam zostawszy u ognia zasępił się i myślami pobiegł do swych dzieci...