Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał, ten ściągnął sobie z Niemiec posiłki. — Bez nichby się u nas nie utrzymało chrześciaństwo, nie byłoby ani miecza, ani zbroi, ani nawet co wdziać na siebie...
Chociaż słowa te po niemiecku powiedział książe, a Mszczuj ciągle tak czynił jakby języka nie rozumiał, już mu tego było nadto... Krwią oblała się twarz i — zawołał.
— Mało co rozumiem co W. Miłość powiedzieliście — lecz jeźlim zrozumiał dobrze, powiem śmiało że trzymam inaczej.
Żyliżeśmy tu długie wieki bez Niemców i lepiejby nam było samym być... Nauczylibyśmy się z musu kować sobie oręż i zbroję, a nasi księża pospolitą mową więcejby nawrócili niż cudzy apostołowie...
Ks. Henryk popatrzał na Waligórę, inni zamilkli zdziwieni i zgorszeni... Czas jakiś siedzieli cicho, nie ważył się nikt, ani za ani przeciw. Szanowano gościa, który skończywszy mówić głowę zwiesił.
Książę nie sprzeciwił mu się, zadumał...
Co było swojaków na dworze, poprzebieranych wprawdzie i mówiących po niemiecku, ale w których jeszcze krew nie ostygła, a nie przerodziła się — wszyscy wdzięcznie spojrzeli na starego. — W mgnieniu oka jakby na dwa obozy podzielił się stół, poczuli się jedni obcemi, drudzy swojakami...