Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani się dowiem nad to, com widział i słyszał. — Byłem u księcia, spotkałem księżnę, pytałem, odpowiedziano mi... czegóż więcej trzeba...
— Pewnie — rzekł kleryk pospiesznie — miłość wasza lepiej wie co robić! Ale to tam z tego gadu człowiek niewiele wyciągnąć, ani w to wiele kłaść — możnaby popatrzeć co czyni.
— Oni tu nic nie robią, tylko się modlą i na niebo pracują — odparł Mszczuj...
— Ojciec nasz świątobliwy mówił mi, gdym się w drogę wybierał — dodał Kumkodesz — niech się tam stary nie spieszy, kości swoje szanuje, a... a...
Tu się zaciął, Mszczuj bliżej przystąpił.
— Cóż za — a? — spytał.
Kleryk głos zniżył.
— Możebyście ztąd do Poznania się przejechali, Laskonogiego pana Władysława zobaczyć i u niego spocząć też...
Mszczuj niecierpliwości swéj nie mógł ukryć, usłyszawszy to żądanie, którego się nie spodziewał.
— A ja tam po co? — zawołał.
— Oczy, uszy i rozum wszędzie się przydadzą — odparł Kumkodesz. — Możeby i dobrze pana Władysława ubezpieczyć, żeby się z Odoniczem nie układał, bo mu nasz pan pomoże i podeprze go, a możeby dobrze widzieć co o nim