Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego rycerstwo trzyma i duchowni, a jak on tam stoi...
— Biskup sobie tego życzy? — zapytał zadumany Mszczuj.
— Tak ci jest, z tém mnie wysłał — szepnął kleryk — i kazał mi z wami i przy was być.
Waligóra ramionami ruszył.
— Pewnie żeś potrzebny przy mnie, bo więcej zobaczysz i posłyszysz aniżeli ja — rzekł spokojnie — a prawdę powiedziawszy, sambyś lepiej sprawił to poselstwo nademnie.
Kumkodesz się chwycił za głowę.
— Jezu miłosierny — wykrzyknął — co mówicie, a na co się urągacie biedocie mojej. — Jam ci głuptaszek boży, służka mały... chyba że jako drobne stworzenie wcisnę się łatwiej gdzie do kąta...
— Więc gdym już powracać miał — westchnął Mszczuj, — gnacie mnie dalej... do Poznania! Pana brata słuchać muszę... i pójdę wnet na gród domagać się odpowiedzi.
Kumkodesz głową potrząsł.
— Nie spieszcie, — Miłość Wasza — rzekł — abyśmy się w jakie podejrzenie nie dali. — Nawet widzi mi się gdy wyjeżdżać będziemy lepiej krakowską bramą wyruszyć dla niepoznaki, a potem nawrócić lasami...
Dokończywszy kleryk się ruszył jak do odejścia.
— Pozwolisz, — rzekł, — Miłość Wasza, abym