Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niewiele... znajdzie się tam coś — rzekł Kumkodesz.
Twarz starego zdradzała taki niepokój, że kleryk miał sobie za najpierwszy obowiązek nieco go ukołysać i trwogę odpędzić.
— Nie stało się przecie u nas nic? — spytał Mszczuj.
— Bóg łaskaw! po staremu! — odparł Kumkodesz. — Ojciec nasz dobry, już po wyjeździe waszym pomyślał sobie — a możeby jemu ten kleryk biedota w drodze się przydał na co, choćby śmiechem go zabawiając. I ot, w pogoń mnie wyprawił.
Spojrzał nań, Mszczuj niedowierzająco przyglądał mu się.
Kumkodesz zatarł ręce i sukni poprawił.
— Jakby co czasem napisać trzeba było, albo przeczytać — dodał — ja wszystkie ich pisma i kruczki znam...
— Ale ja bo niedługo bawiąc, już powracać myślałem — odparł Waligóra. — To z czem mnie tu posłano sprawiłem, spodziewam się, że mnie trzymać nie będą.
Kleryk pokiwał głową, coś niby chciał mówić i ociągał się.
— Jakbyście chcieli trochę spocząć a rozpatrzeć się tu — rzekł — toby też nie było od rzeczy.
— Ani od rzeczy, ani do rzeczy — odezwał się Mszczuj — bo ja tu już więcej ani zobaczę,