Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaczęto się dowiadywać, pytać, niepokoić, szukać, a Marek udawał iż gniewnym był na syna.
Tegoż wieczora spotkali się na zamku z Biskupem, wychodząc od księcia.
— Strapienie mam, niemałe, — rzekł wzdychając do Iwona — zginął mi kędyś Jaszko, o którym wiecie żem go przez miłosierdzie przytulił. Niespokojna dusza, nieszczęśliwy człek, gnuśności nie mógł znieść, gdzieś znowu tułać się poszedł.
Biskup spojrzał bystro na Marka, lecz ten twarz miał tak strapioną, iż podejrzewać go trudno było.
— Niech go Bóg strzeże — rzekł Biskup. — Źle uczynił iż się zerwał tak, bylibyśmy mu u księcia wyrobili łaskę i przebaczenie. Szkoda by się marnował.
— Zawsze krnąbrny był — dodał Marek... — W domu z nim ciężar miałem... nieraz i nasrożyć się przyszło...
— Źleby było gdyby, uchowaj Boże, do Plwacza albo do Światopełka przystał, — rzekł Biskup, — rozniosłoby się to, a drugi raz winien jużby przebaczenia nie zyskał.
— Bóg niech mnie od tego na stare dni uchowa! — westchnął Marek...
— Z duszy życzę aby was od tego bolu Bóg miłosierny strzegł, — zamknął Iwo...
Nie mówili o tem więcej, Wojewoda do domu