Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Do Plwacza nie idź — wymknęło się staremu, do Konrada nie waż mi się — ten się nie będzie śmiał do niczego wziąć. — Światopełk nasza krew, on jeden...
— No, to do niego! — odparł Jaszko, — do kogokolwiekbądź bylem się ztąd wyrwał.
Marek w obie dłonie chwycił głowę.
— Jeszcze mi tej troski brakło, — zawołał, — jakbym ich mało miał. A toć lękając się o ciebie dnia i nocy nie będę miał spokojnej!
Jaszko go w rękę pocałował.
— Śpij stary smaczno, a o mnie się nie troskaj. Jaszko sobie rady da..., a jak ja zasnuję, wy dotkacie.
Śmiał się dziko, zacierając ręce. Marek drgnął niespokojny... Zaczęli coś szeptać po cichu i siadłszy rozprawiali tak aż ich komornik wywołał obu do jadła, które na wieczór podano. Jak się skończyła rozmowa oni tylko dwaj wiedzieli, z twarzy jednak miarkować było można iż się porozumieli i stary już się synowi nie sprzeciwiał. We dworze potem żadnej różnicy od zwykłych dni nie było, ani przygotowań, ni widomego ruchu, a gdy Jaszka trzeciego dnia nie stało z kilką ludźmi, Marek Wojewoda zdał się nie wiedzieć że zniknął i nie pytał. Ochmistrzowi swemu powiedział głośno iż na łowy pojechać musiał. Tak wszyscy sądzili.
Dopiero w dziesiątek dni, gdy nie powracał,