Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chcę byście i na mszy jego były, o czem księdzu Żegocie dać znać...
To mówiąc zamyślił się Mszczuj i poprawił.
— Niechno Żegota, jeźli nie śpi przyjdzie do mnie...
Na pożegnanie obie Halki pocałował w główki, i znikły mu biegnąc jak spłoszone ptaszki. Choć późna była godzina księdza Żegoty niedaleko pono szukać musiało być potrzeba, bo ledwie dziewczęta odeszły, mały człeczek, chuderlawy z krótko na głowie postrzyżonym włosem, w ciemnej nie zbyt długiej sukni, szerokim pasem podpasanej w progu się pokazał.
Blady był, przestraszony widocznie, a ręce miał rozpaczliwie załamane gdy wchodził.
Spojrzawszy nań Mszczuj, nie zrozumiał co mu było.
— A co, ojcze Żegoto — rzekł, — doczekaliśmy się Biskupa na Białej Górze...
— A! miłościwy panie! — odparł ksiądz, — czegom się bał tegom się nie ubał... Słyszałem o ks. Iwonie! wiem! srogi jest! Wszyscy teraz Biskupi wzięli na się aby z nas mnichów porobić! Zabraniają żon... nie godzi się nam już rodziny mieć. Wiem, wiem — mówił prędko i niespokojnie, — powiadają że to rozkaz z Rzymu, że pod klątwą żony powypędzać kazano... Gdzie to kto słyszał? U nas tego nie było nigdy!
Przysłał, słyszę, Papież rzymskich Legatów i prze-