Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chiwało — odezwał się do tych milczący Hans — zdaje się że Leszek w księżowskich rękach, pobożny pan a miękki, choć mężny, wojny nielubi. Konrad jeżeli go z siodła nie wysadzi, to byle spadł na nie skoczy, i wszystkiem zawładnie. Tak ludzie prorokują.
— Źle wróżą — przerwał Konrad marszcząc się, — jakby to na granicy silniejszych a bliższych Ślązkich nie było... co już Niemcami są i siłę mają a rozum nasz...
— A cóż pomogło Władysławowi temu długonogiemu, o którym nam w Magdeburgu opowiadali — odezwał się Hans, — że Niemcem jest i obyczajem i mową?.. Toć siedział na Krakowie, a jak się dał wziąć nań, tak się dał z niego dobrą wolą wyprosić.
— E! — krzyknął Konrad — bo ten Władysław, niemiecki ma język, prawda, ale serce miał polskie. Dobry człek, a z dobrocią do kądzieli nie na koń.
Rozśmieli się wszyscy potwierdzając.
— No to i Ślązcy nic nie wskórają — dodał Hans uparcie, — boć książe Henryk chodził już pono raz pod Kraków i skończyło się na tem że im księża kazali się uściskać i zgodę zapić!!
— Książe Henryk Wrocławski pobożny pan — odezwał się drwiąco Konrad — Biskupowi nic nigdy nie odmówi... Temu tylko kaptura braknie by mnichem był — a żona mniszka prawdziwa...