Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piątkowego, który im Biskup przypomniał, na wieczerzę piekł się udziec sarny zabitej po drodze. Konrad kazał zastawić stół na dworze; we czterech zasiedli doń Krzyżacy i ochotnicy z wesołą myślą, którą ze dzbanka nalane w kubki wino, pomnożyło.
— O Biskupie Iwonie, któregośmy spotkali dużom słyszał — rzekł Konrad — i nie przeciwi się to com wiedział temu co widziałem dzisiaj. — Mąż to ma być wielce świątobliwy i pobożny. Dobrze on stoi w Rzymie, a bratanków swych dwu dawszy na wychowanie O. Domingo, już z nich zrobił apostołów i zakon kaznodziejski do Krakowa wprowadził...
Prawą ręką ma być książęcia krakowskiego Leszka, który bez niego nie czyni nic...
— Ale nam po nim też nic — przerwał cicho zabierając się do przyniesionego mięsiwa Otto — nam po nim nic, bo pono co miłe Leszkowi to naszemu Konradowi obmierzłe...
Konrad się ku niemu zwrócił.
— Nie wojują przecie bracia z sobą — rzekł powolnie.
— Ale Konrad nienawidzi starszego, jak głoszą, — dodał Otto, — co nie nowina między braćmi. Młodszy jest, wyprawili go w puszcze i błota na spłacheć ziemi, w której mu się utrzymać trudno, co za dziw że wolałby w Krakowie siedzieć spokojnie?
— Z tego co się tu i ówdzie po drodze sły-