Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem bardziej że na twarzy ledwie się złocisty puszek wysypywać zaczął, — szkoda że ten smutny Biskup tak nas niegrzecznie się pozbył — bylibyśmy na grodku jego bratanka polskiego piwa się napili i może jaką niebrzydką zobaczyli niewiastę!
— A tobie one tylko w głowie! — rozśmiał się Hans, który wąsa już mógł pokręcić, i tem prawem, choć nie wiele starszy, Gerona za wyrostka sobie poczytywał.
— Wyście nie lepsi — rozśmiał się Geron... — Pamiętacie zawczora jakeście to w polu za białą się uganiali podwiką...
— Tylko mi tego nie przypominaj zawodu — krzyknął Hans namiętnie — koniam zhasał, a baba która ze strachu na ziemię padła gdym ją dogonił, ostatni ząb jaki miała wybiła sobie...
Śmieli się wszyscy.
— Prawdę rzekłszy — mruknął cicho Konrad, który rozmowy słuchał — tu jeszcze kobiet nazwiska tego godnych nie ma, są stworzenia dwunożne, z których one może kiedy wyrozną!! Szczęściem że myśmy z Ottonem śluby czystości złożyli.
Otto się rozśmiał.
— Rozgrzeszą nas gdy je nadwerężymy, — rzekł, — ale w tym kraju nie ma pono niebezpieczeństwa, a miłośna pieśń, którą Gero tak nuci że za serca chwyta, tu mu nikogo w sieci nie wpędzi...
Wieczór był ciepły i piękny, a mimo postu