Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiek, — wyrwało się Konradowi, — jeżeli się tak zamyka...
— Złym nie jest — rzekł Biskup — lecz wiele ucierpiawszy że niemal pustelnicze życie prowadzi, tego mu za złe poczytać nie można. Abym mu pociechę przyniósł dążę do niego...
— Więc jeżeli do onego grodu niedaleka droga, toć byśmy się i my mogli do orszaku Miłości Waszej przyłączyć — odezwał się Konrad — a choć dziwowisko jakie tutejszych krajów zobaczyć.
— Chętniebym was pod dach mojego brata zaprosił — odparł Iwo, — lecz gdybym z obcemi do niego przybył, zaprawdęby mi to przystęp utrudniło... Zostańcie tu, a gdy ja zdobędę gród i uścisnę brata, może go skłonię aby i wam dał gościnę.
Krzyżak schylił głowę i nic nie odpowiedział. Biskup pobłogosławił ich dokoła i wśród milczenia wyszedłszy z namiotu, dosiadł konia swojego.
Orszak jego, który był u kraju lasu trochę spoczął, wnet też do koni się wziął i za Biskupem podążał.
Wszyscy krzyżaccy ludzie kupą zebrani zdala się jadącym przypatrywali. Konrad też, Otto, młodzi Gero i Hans z namiotu powychodzili i gwarzyli wesoło...
— Szkoda, — zawołał piękny Gero, po cichu, rękami poprawiając włosy, które mu na ramiona spadały i trochę niewieścią dawały fizjognomją