Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stare dzieje.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wstrętu, jaki czuję do tych ludzi, z niczego wyszłych i niczego nie wartych. Kochaj sobie ubogiego syna chłopskiego, któryby wart był ciebie, pobłogosławię, zamulona lemieszem dłoń warta stwardniałéj od szabli — ale pan Bolesław!!

AMELJA (po chwili).

Ale gdyby to ciebie, nas, ocalić mogło?

HRABIA.

Jak to? przypuszczasz?

AMELJA.

Nie widzę w tém nic tak okropnego. Kto wie, człowiek ten możeby się mógł wykształcić?

HRABIA (zdziwiony).

Nie pojmuję... kochasz Adama....

(Amelja milczy)

Śmierć nie byłaby straszniejszą, nad myśl pożycia z takim rozpuszczonym chłystkiem, pełnym zarozumiałości i samolubstwa, którego serce nigdy szlachetniejszem nie uderzyło uczuciem... a myśl nie dźwignęła się nad błoto, z którego wyrósł!

AMELJA (cicho).

Winno temu trochę towarzystwo, wpływy które go otaczały... ale czyżby się w innem kole nie mógł wykształcić?