wstrętu, jaki czuję do tych ludzi, z niczego wyszłych i niczego nie wartych. Kochaj sobie ubogiego syna chłopskiego, któryby wart był ciebie, pobłogosławię, zamulona lemieszem dłoń warta stwardniałéj od szabli — ale pan Bolesław!!
Ale gdyby to ciebie, nas, ocalić mogło?
Jak to? przypuszczasz?
Nie widzę w tém nic tak okropnego. Kto wie, człowiek ten możeby się mógł wykształcić?
Nie pojmuję... kochasz Adama....
Śmierć nie byłaby straszniejszą, nad myśl pożycia z takim rozpuszczonym chłystkiem, pełnym zarozumiałości i samolubstwa, którego serce nigdy szlachetniejszem nie uderzyło uczuciem... a myśl nie dźwignęła się nad błoto, z którego wyrósł!
Winno temu trochę towarzystwo, wpływy które go otaczały... ale czyżby się w innem kole nie mógł wykształcić?