Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowania do nich. Tam się lada kto mógł przydać, bab nie wyjmując, które ukrop gotowały i lały; przyznać jednak musiano, że się mieszczaństwo dzielnie odcinało, do czego mu z gródka wysłani żołnierze załogi, dopomagali.
Dnia tego już o ponowieniu napadu myśleć nie było można. Potłuczonych i ranionych znajdowało się wielu, a i na trupach nie zbywało.
Musiano wywlekać z pod murów, jednych dla pogrzebu, drugich dla opatrywania.
Około wojewody, Świdwy i Bartosza, który sam przy szturmie był i zawdzięczał twardej zbroi, że rany nie miał, zbiegł się znowu tłum z radami, żalami, narzekaniem. Winę jedni na drugich zwalali.
Bujak Nałęcz, który wyszedł cało, dowodził głośno i zapamiętale, że gdyby tak wczoraj znienacka zaraz na mury się byli rzucili i do bram, mieszczanie nieprzygotowani, przy pierwszym popłochu byliby się poddać musieli. Przez noc mieli czas naściągać kamieni i drzewa, a odparty szturm męztwa dodać musiał.
Wojewoda z zimną krwią słuchał, zalecając karność i posłuszeństwo, dwie cnoty, których potrzeby nikt nie uznawał.
— Jutro my ich nauczemy! — wołano.
Zaczęli jedni kobylice budować, drudzy mocne drabiny wiązać, inni się zmawiali na pewne miejsca, które słabszemi się wydawały.