Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wojewody do poddania się, nic nie odpowiedziano. Posłowie oczekiwani, nie przybyli.
Nazajutrz jak dzień obóz się poruszał jak mrówisko, szlachty utrzymać nie było podobna.
Bez rozkazów, niektórzy na własną rękę drabiny przystawiali, probując się drapać na mury, ale opór silny znajdowali wszędzie. Rzucano kamienie, spuszczano kłody.
Jakby na żart za odgróżki wzięcia głodem, w jednem miejscu wrzącem podpiwkiem oblano spinających się na mury.
Wojewoda widząc, że dłużej stracie ludzi daremnej zapobieżeć nie potrafi, wyruszył sam dając trąbami znak do szturmu.
Pierwsza ta chwila gdy co żyło runęło z ogromnym okrzykiem na ściany, zdawała się od razu rozstrzygać o losie miasta, z takiem męztwem rzucili się wszyscy, rąbiąc bramy, prąc się na mury, strzelając do ukazujących się na nich mieszczan.
Dziki wrzask ani rozkazów, ani odgłosu trąb, ani nawoływania wodzów nie dawał słyszeć. Szalonym tym wybuchem męztwa pokierować nie było można. Każdy na przedzie chciał być, tłoczono się niepotrzebnie, obalano i duszono.
Korzystając z tego mieszczanie, przypuścili oblegających niemal do blanków, a dopiero wówczas nagotowane kłody, koła zębate, kamienie, smołę i ukrop rzucać i lać zaczęli.