Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił to z takim spokojem błogim staruszek, że chłodny a do wrażeń nie skłonny, po swojemu jednak pobożny i zabobonny Bobrek, poczuł dlań wielkie poszanowanie. Siły ducha potężnej potrzeba było, aby tak myśleć i mówić.
Bobrek widział w starcu świątobliwego męża i jakąś nadziemską potęgą obdarzoną istotę.
— Dałby Bóg, aby się wasze słowa ziściły! szepnął cicho.
— Ziszczą się one, dziecko moje — odparł powstając z kłódki na której siedział mnich i strzepując z sukni chleba pruszynki, a kubek chowając do kieszeni.
— Niech was Bóg dalej szczęśliwie prowadzi — dodał zwracając się do klechy. — Mnie dalej iść czas, bom pieszy, a Bóg wie, czy na nocleg dociągnę pomiędzy ludzi.
Mimowolnie powstawszy Bobrek schylił się i mnicha w rękę pocałował, sam pozostając w pustej karczemce, dopókiby koń nie wypoczął.
Starzec zniknął już, za drzwi się wysunąwszy, a klecha jeszcze patrzył za nim, podziwiając to wesele i spokój ducha ubożuchnego człeka, który taką wiarą był przejęty, że mu ona przyszłość rozświecała.
Mało go obchodził ten kraj, którego się nie czuł dziecięciem, więcej serca miał dla teutońskich swych panów, ale tam i tu, siebie głównie miał na względzie. Kilka już lat chodził zaprzę-