Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego politykowanie, bardzo niechętnie i półgębkiem odpowiadał.
Chleba dojadłszy, zaczął coś szeptać i przeżegnał się. Była to modlitewka, po której dopiero znowu wypogodzoną twarz zwrócił ku klesze!
— Widzę, żeście bardzo świadomi spraw świata tego — odezwał się. — Mnie one mało obchodzą. My, zakonnicy, zgadzamy się we wszystkiem z wolą Bożą, a co zsyła Opatrzność, błogosławimy.
— Hiobowe to dziś błogosławieństwo — rzekł Bobrek. — Już niechajby kto chciał panował, byle spokój był, a gościńce się trupami nie uścielały!
Mnich patrzał nań ciekawie, ale bez wzruszenia.
— Musieliście ucierpieć dużo — rzekł — że wszystko tak czarno widzicie. Żal mi was. Ja, po tej burzy jasnego się słońca spodziewam. Prorokiem nie jestem... ale w duszy mi coś mówi, że lepsze się czasy obiecują. Znijdzie gwiazda nad tą ziemią, oschną łzy i będzie radość wielka nie w Izraelu... ale w tej biednej Polsce naszej.
— Wyście rodem tutejsi? — zapytał Bobrek.
— Tak ci jest, dzieckiem tej ziemi jestem kmiecym synem, a dziś tylko dzieckiem Franciszka świętego, patryarchy naszego — mówił swobodnie i wesoło staruszek. — Mógłbym i ja płakać i smucić się, bo dosyć złego oczy moje widziały, ale mam wielką ufność w Panu!