Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/009

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łódź miała już przybijać nieopodal od zamku, którego mury na górze i krzyż na Tumie widać było, gdy leżący na pokładzie, całkiem opończę odrzucił, głowę uniósł trochę i począł się przygotowywać do wylądowania.
Z pod kapturka który odrzucił, widzieć się dawała blada twarz jego i głowa okryta czapeczką futrem obramowaną z uszami. Wyszarzana suknia spodnia, ciemnej barwy, z sukna grubego, krojem swym zdawała się oznaczać, że podróżny do duchownego należał stanu. Nosili ją naówczas i tacy, co żadnych święceń nie mając, do nich się przysposabiali.
Jeżeli klechą w istocie był leżący w łodzi, to chyba jednym z tych ubogich, wędrownych, którzy sukni księżej używali, aby w niej po dworach, miastach i klasztorach łatwiej znaleść gościnę, włóczyć się i żebrać.
Znajdowało się naówczas klechów nie mało handlujących przepisywanemi modlitewkami, ewangeliami, zaklęciami od chorób — którzy też czytywali błogosławieństwa, święcili domy itp.
Z twarzy naszego wędrowca trudno było czegoś się domyśleć, a nawet wiek jego rozpoznać. Starym niebył, ale i na młodzieniaszka nie wyglądał... Zarostu wcale prawie nie miał, tylko gdzieniegdzie rzadki włos krótki, na tej wyschłej roli biednie porastający. Żółta skóra okrywała mu policzki, jakby nalane i zbrzękłe, a fiziognomia,