Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/008

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór nadchodził i słońce jaskrawo ozłacało obłoki, jakby nazajutrz na wiatr zanieść się miało — gdy duża łódź, którą dwóch ludzi pędziło, ukazała się w dali i kołując a zbliżając zwolna ku brzegom, szukała miejsca dla przystani.
Szła ona pod wodę, dwaj powożący, to wiosłami, to długiemi drągami, gdzie dna mogli dostać, pracowali silnie aby się oprzeć prądowi. Znali oni widać dobrze Wisłę swą, wiedzieli gdzie były głębie a mielizny; bo mieniali wiosła i długie żerdzie z wielką pewnością, zawczasu. Ubiór ich wskazywał też, że tutejsi być musieli. Duża ich łódź pełną była niewodów i rybołowskich przyborów, w cebrzyku pluskały złapane płocice i małe szczupaczki. Oprócz dwu przewoźników nie widać było nikogo.
Zbizka dopiero dostrzedz można było, na dnie garść słomy i wiszaru, na nim sukienną pościółkę, a w kącie pod ławą skurczonego coś, szarą osłonionego opończą.
Człek ten w łódce jakby schowany i ukryty, zdawał się spać czy odpoczywać, głowę miał osłoniętą, twarz zakrytą, niewidoczną. Nieporuszał się długo. Ludzie w milczeniu sterujący ku brzegowi, spoglądali nań niekiedy, między sobą coś szepcząc po cichu, jak gdyby budzić go nie chcieli. Nie spał on wszakże i szara opończa, cokolwiek uchylona, dozwalała mu widzieć gdzie się znajdował.