Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mimo fałdów co ją pokrywały, więcej wyżyta niż zestarzała — należała do tych, co się z wiekiem zmieniają mało. Dziećmi tacy ludzie wydają się starzy, — podżywszy, zdają się młodzi. Rysy miały babią jakąś miękkość, wyraz dziki, szyderski i nie miły.
Oczu dwoje ciemnych, małych, ostro patrzących, biegających żywo i niespokojnie, — skierowanych teraz na wodę, wlepione w nią nieruchomie, oznaczały, że się zadumał głęboko... Z nałogu poruszały się one, nie widząc nic i do jednego punktu wracały machinalnie.
Ręką jedną sparłszy się na rozpostartej opończy, drugą trzymał na kolanach. Obie one z palcami długiemi, suchemi, wybielałe, nigdy pewno nie pracowały, bo ani skóra na nich zgrubieć, ni opalić się nie miała czasu. Wypieszczone były jak niewieście.
Zółtawa powłoka twarzy okrywała je także. Włos z pod czapeczki wymykający się, nie bujny, jakiejś niepewnej barwy, ciemnawy, w skąpych kosmykach spadał na skroń i szyję.
Z białą tą twarzą i rękami strój się nie zbyt godził, bo był zmięty, wyszarzany i ubogi. Sukno w wielu miejscach barwę postradawszy, świeciło nićmi białawemi. Długie poły sutanny nie okrywały nóg, na których proste buty z mało co zadartemi nosami, bez ozdób i oków, jakie wówczas noszono, zrudziałe były i popękane.