Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bolesław pokłon przyjmując. Tameś ty w Niesłuszu potrzebniejszy niż tu. Ściany z chrustu gliną lepione, licha warte, a ty tam murem i ścianą.
Krzywosąd śmiał się ocierając uznojone czoło.
— Niema niebezpieczeństwa, — rzekł — po tej wyprawie Brandeburczyk posiedzi cicho... Ja za sprawą pewną do Miłości Waszej.
— Co za sprawa?
— A to, o tę dziewkę dowódzcy ze Soldyna — odezwał się Krzywosąd — co ją razem z innemi w niewolę zabrano. Stryj i matka ofiarują okup znaczny. Do mnie się z zaklęciami wielkiemi udali, abym ją odzyskał.
— A gdzież ta branka jest? spytał książe.
— Musielić ją tu przywieść, bo ze wszystkich jeńców najcenniejszą była — rzekł kasztelan. — Dziewczyna lat piętnaście i piękna bardzo, ojciec pokumany był z Margrafem.
— Spletli ci baśń — odparł stary książe, — bo ja tu o żadnej takiej dziewce niewiem...
— Przecież jej by nie zabili, ani by się mogła ukryć?
Kazał książe zawołać kasztelana Janka, który się wkrótce zjawił. Spytany o brankę, Soldynowego dowódzcy córkę, ramionami poruszył.
— Ja o niej niewiem! — rzekł.
Mówił jednak tak jakoś, że mu uwierzyć było trudno. Bolesław popatrzywszy nań, podumawszy,