Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

—  Moje? odparł wojewoda — jabym o nie nie tyle stał, ale innych Nałęczów co są ze mną i burzą się.
— Burzą się? podchwycił marszałek — burzą? dajcie ich w ręce moje, ja uspokoję..
Uśmiech szyderski towarzyszył tej obietnicy.
Po chwili zadumany wojewoda począł znowu.
— Mistrz mi obiecał..
Marszałek który był przysiadł na posłaniu, wstał.
— Mistrz nie dowodzi wyprawą, i nie odpowiada za nią — rzekł. Po powrocie rozmówicie się z nim.
Nie siadał już i okazać się starał jakby rozmowę tę za dokończoną uważał. Wojewoda siedział, — znękany był i upokorzony.
— Wnijdźcie w położenie moje — rzekł głosem przytłumionym — proszę was, — wdzięczen wam będę.
— Położenie wasze! a tak — odpowiedział Teodoryk. Rozumiem że jest przykre — ale ja go osłodzić nie potrafię. Wszystkie jego następstwa musicie przyjąć. To było do przewidzenia.

Zmierzyli się oczyma, oburzony chłodem, w którym trocha przebijało się szyderstwa, Wojewoda wstał. Brwi ściągnął, chciałby był okazać się groźnym, nastraszyć, zaniepokoić — lecz Teodoryk patrzał na to jego podrażnienie i gniew z taką chłodną krwią, z jaką słuchał wymówek[1]

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.