Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wojewoda spuścił głowę.
—  Wierz mi, Palatynie — począł marszałek, nie przewiduj zbytecznie i nie trwoż się. Wojna i zdobycie bez szkód się obejść nie mogą. 
— Ale myśmy sprzymierzeńcy wasi, my idziemy z wami — będziemyż patrzali na zniszczenie mienia naszego!? zapytał Wincz.
Teodoryk w milczeniu zatarł ręce, brwi mu się w górę podniosły, usta poruszyły i skrzywiły, milczeniem mówić się zdawał.
— Na to poradzić nie mogę.
Cofnął się nieco w głąb małego namiotu.
— Palatynie, rzekł powoli mierząc wyrazy. Król Jan i zakon potrafią wam dobrą wolę okazaną zawdzięczyć. Znajdzie się czem wynagrodzić straty, lecz dla uniknięcia ich my sobie wyprawy psować nie możemy.
Tak! ożywiając się mówił dalej. Musiemy krakowskiemu królikowi wrazić strach i pokazać że się na wojnę z nami porywać niebezpiecznie. Pójdziemy ogniem i mieczem.
— Ależ to kraj nie krakowskiego pana, ale Jana! odparł żywo wojewoda.
Marszałek postrzegł że się wydał mimowolnie z tem iż w polską koronę Jana nie bardzo wierzył — i żywo wtrącił.
— Nie wiemy jeszcze nic.. nie wiemy. Zresztą, Palatynie — wasze majętności oszczędziemy i pominąć będziemy się starali.