Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rada że ją dokończyła, siadała, kręciła się, pod skakiwała[1] wesoła zawsze Aldona.
Król patrzał na nią i lice mu się rozpogodzało.
— Gdzież Kaźmirz? — pytał — ja nic nie wiem. Niepokój mam o niego śmiertelny...
— Kaźmirz, — głosem śpiewnym i przeciągającym poczęła Aldona, — o! o niego możecie być bezpieczni! Ma przy sobie Nekandę, a to bardzo stateczny, rozumny i mężny człowiek...
No — i Kaźmierz téż mężny jest... boć synem twoim! a gdyby rycerzem nie był jabym go miłować nie mogła...
Prawda — dodała — mówią na niego że on wojny nie lubi! ale któżby ją lubił — kiedy tyle krwi wylewa! A, dla tego, gdy bić się potrzeba!
Podniosła rączkę białą ale silną do góry, jak gdyby miecz w niej miała i rozśmiała się sama z siebie, a potém jak dziecko twarzyczkę zakryła.
I oboje starzy, choć ochoty nie mieli do wesela — rozśmiać się z nią musieli.
— Dokąd że Trepka Kaźmirza poprowadził? rzekł król.
— A! to wielka, wielka tajemnica, któréj mnie nawet powiedzieć nie chcieli.

Uśmiechnęła się. — Kto wié? oni może sami nie byli pewni dokąd pójdą, ale Kaźmierz ma ludzi wybranych, doskonałych i tak zbrojnych jak Krzyżacy... w żelezie od stóp do głów... Oh! o!... Ci się nikomu nie dadzą...

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podskakiwała.