Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i chmurnem czołem do domu, wiodąc za sobą śmierć.
Podkomorzyna z panną Teklą nieszczęściem wyszły były na przechadzkę właśnie w tę stronę, z której Jan omdlały, krew lejąc po drodze, powracał.
Pierwsze oko matki ujrzało niepojęte w początku skupienie młodzieży, wracającej pieszo i tłumnie a tak rychło do dworu.
Serce matki zabiło. Mimo wieku i osłabienia podbiegła żywo, i bez przygotowania niespodzianie trafiła na widok, który ją przytomności pozbawił. Padła omdlała, obejmując rękami na wpół tylko żywego syna.
Nikt nie pytał, nikt nie tłumaczył co się stało. Ludzie otrzeźwiwszy nieco mdlejącą bezustannie, ponieśli ją na rękach do domu. Wszyscy słudzy pospieszyli po lekarzy do miasteczka, ale krew obficie wylewająca się ustami postrzelonego, dla nieświadomych zdawała się niechybną blizkiej śmierci oznaką. Droga którą niesiono Jana, dziedziniec, łoże, pokój, młodą tą krwią tak marnie przelaną zbroczone były. Podkomorzyna leżała w gorączce i spazmach.
Większa część przyjaciół przestraszonych, lękając się odpowiedzialności, zapytań, dochodzeń urzędowych, natychmiast niby po lekarzy powynosiła się cichaczem. Dwóch tylko czy trzech odważniejszych pozostało.
Nocą dopiero nadjechał lekarz i ranę zaledwie wśród powszechnego popłochu obandażowaną opatrzył na nowo. Jan strzelony był o cal wyżej serca, a kula przeszła piersi na wylot i wyszła ponad lewą łopatką.
— Czy będzie żył? czy wyżyje? — pytali słudzy, dworacy, oficjaliści.
Lekarz choć głową pokręcał, ale nadziei nie tracił,