Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic ani tak, ani owak nie mówiąc. Co było koni, rozesłano po innych doktorów. Tymczasem ekonom, rządca, pisarze i cała zgraja sług, o sobie pamiętając, na wszelki przypadek oczyszczała śpichlerze, magazyny, stodoły i wywoziła ze dworu, co tylko dało się pochwycić wśród zamieszania.
— A coto ja mam być gorszy od drugich — mówił ulubiony sługa Jana, pakując co lepszego z pańskiej garderoby i przeglądając szkatułki. — Czemuto ja nie mam się pożywić kiedy wszyscy biorą?
Wśród powszechnego rabunku, ledwie kto pozostał coby przy łożu pani i syna chciał siedzieć. Jak wszędzie, ubożsi tylko i biedniejsi wiernemi byli nieszczęściu.
Osłabiona, przerażona podkomorzyna w nocy znalazła siły, żeby się zwlec z łóżka do syna. Rozpytywała otaczających go, co było przyczyną tak strasznego wypadku; ale nikt odpowiedzieć nie chciał, i nikt też dokładnie nie wiedział. Jedni utrzymywali, że strzelba czy pistolet, który Jan zawieszone miał na sznurze, targnięty w pędzie wystrzelił, drudzy, że jakiś nieznajomy człowiek z lasu wyszedłszy, stanął naprzeciw Jana, powiedział do niego słów kilka, jakby mu coś wyrzucał, zmierzył w piersi i wystrzelił.
Wyrazy wszakże Jana, który w pierwszej chwili wołał: „To przypadek, nikogo nie szukajcie!” najmocniej dowodzić się zdawały, że baśń o owym człowieku była skleconą tylko.
— Któżby śmiał! ktoby mógł? — mówiła podkomorzyna — strzelić do tego anioła dobroci! Komu on zrobił co złego? mógłże mieć nieprzyjaciół?
Matka, która ani rodzaju życia, ani nawet najpospolitszych codziennych czynności rozpieszczonego dziecka