Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za co?
— Nie wiesz! Na zmycie plamy, którą ponoszę, na nasycenie pragnienia, które mnie pali. Tyś mi odebrał córkę, ja tobie życie.
— Córkę? jam ci jej nie odebrał!
— Tak! tylkoś mi ją zostawił zhańbioną.
— Ja nagrodzę.
— Ożeniłbyś się? — Stary się rozśmiał okropnie.
Jan milczał. — Co chcesz? spytał.
Twojej krwi! módl się, nie mam czasu! twoi nadjeżdżają! — W tej chwili strzał rozległ się głośny i blizko stojący już panicz zawołał:
— A to co za głupiec strzelił?
Obejrzał się i zdrętwiał.
Obłoczek sinawego dymu unosił się o kilkadziesiąt kroków od niego nad miejscem gdzie stał Jan. Kary wierzchowiec swobodnie leciał zadarłszy ogona, wierzgając, po polu skacząc. Na roli leżał Jan z rozdartą wystrzałem piersią, a krew buchała mu otwartemi ustami; obłąkane oczy niebieskie zataczał w koło, a ręką bezsilną chwytał się coraz ku sercu.
W chwili wszyscy go otaczali.
— Co to jest? co to się stało? — pytali jeden drugiego. Nikt odpowiedzieć nie umiał.
— Do domu! do matki! — słabym głosem rzekł postrzelony. — Nie szukajcie winnego, ja sam winienem, to przypadek.
— Ależ nie miałeś strzelby z sobą?
— Owszem, miałem; nieście mnie prędzej! prędzej!
Wzięto natychmiast Jana na zielone z gałęzi nosze i powolnie szalony orszak co dopiero ze śmiechem i swawolą przez wieś leciał, powracał z spuszczoną głową