Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była zwykła, pobłogosławiła krzyżykiem. Jemu nie wiedzieć czemu łzy się zakręciły w oczach, uścisnął rękę drżącą staruszki i zniknął.
W dziedzińcu stały już konie, psy się rwały, a panicze ujeżdżali swe wierzchowce, kręcąc w kółko po murawie. Jeden z nich krzyczącą Nastusię galopem obwodził po podwórzu. Podano Jasiowi karego, on skoczył nań, zażył ostro, i po przedzie całej bandy wypuścił co sił stało, gdzie oczy poniosły.
Podkomorzyna stała w oknie, żegnała długo i powtarzała do panny Tekli: — Byleby się mojemu robaczkowi co nie stało!
Wyprzedzając się, wrzeszcząc, zacinając konie, przeskakując rowy i płoty, młodzież leciała w pola, a polami ku lasom, brzegiem których stanąć miano, dla rozpoczęcia polowania, zastępując uciekającej zwierzynie od boru, do któregoby się schronić mogła.
Tylko co Jaś i towarzysze rozstawiać się poczęli, gdy Jan, który pozostał sam jeden oczekując na opóźnionych, usłyszał szelest w poblizkich krzakach.
O trzy kroki od niego, z zaognionemi oczyma stał Bartosz i trzymał go na celu.
— Nie rusz się, bo śmierć przyśpieszysz sobie — zawołał szydersko. — No! przeżegnaj się i módl, daję ci chwilę póki tamci nie nadjadą.
Jan pobladł, zatrząsł się, dreszcz przebiegł po nim; domyślił się kto stał przed nim. Nadto był dumny, żeby w obec śmierci nawet bojaźń miał pokazać; machinalnie szukał broni, ale jej nie miał.
— No! poleć duszę Bogu, jeśli ją masz, a spiesz się.
— Czego chcesz?
— Ja? twojej krwi!