Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyjmuje mnie jak zwyczajnie cukrowemi słówkami: kochaneczko, serce moje. Kazała zaraz nogę pokazać, opatrzyła sama, dała maści, nakarmiła, napoiła, a potem nuż pytać mnie: co ja za jedna? zkąd? jak?
— Pytała was?
— A jakże! Opowiedziałam jej wszystko, naszą biedę, niedostatek, i licząc wiele nas jest, jakoś wspomniało się i o tobie. Aż jejmość pocznie mnie pytać: a wiele to jej lat? a umie ona co? A potem: możeby na służbę do dworu przystała?
— Nie może być? — porywając się z ławy zawołała Julusia.
— Jak Boga mego kocham! prawda.
— I cóż?
— A cóż ma być! mówiłam ja zaraz o tem staremu Bartoszowi, ale ten mnie ofuknął. — Ja swego dziecka na dworską służbę nie dam, wiem ja co to jest.
— O! pewnie że się na to nigdy nie zgodzi! — z żalem trochę wyjąknęła Julusia.
— Trudno, trudno! bo taki mi i powiedział zaraz: Alboto nie wiecie jak dziewczęta u dworu wychodzą? lepiej z głodu umierać niż ze wstydu. — At dziwak stary. Napróżno mu mówiłam, że wiele było dziewcząt u jejmości, wszystkie za pisarzy, za gumiennych, za leśniczych, za ekonomów i z posagami powydawali. Co jemu! On swoje a swoje!
Julusia zamyśliła się głęboko i opuściła głowę; Pawłowa szare swe ale błyszczące w tej chwili oko skierowała na nią, i uśmiech szatański przekrzywił jej usta na chwilę. Westchnęła potem i poszła niby obojętna już do ogniska nakładać trzaski mokre na przygasłe węgle.