Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto nie? Już ja tego z palca nie wyssałam. Kiedy mnie za język ciągniesz, no to ci powiem wszystko jak było.
— Cóż było? co? — I dziewczyna zarumieniła się, pokraśniała a oglądać poczęła z przestrachem.
— Wiesz, że w przeszłą niedzielę byłam we dworze.
— A tak, byliście! — odpowiedziała Julusia głosem drżącym.
— Ho! nie przerywajże a słuchaj. We dworze jak zwyczajnie u panów: szumno, wesoło, aż serce rośnie, a ludno jak w mieście. Ja, com-to dawniej dworsko sługiwała, przypomniawszy sobie młode latka, małom nie płakała z zazdrości. Nu! mniejsza o to. Gwar, śmiech, dostatek. Na folwarku u klucznicy kiełbasy smażą dla gości; u ekonoma w karty grają, miód piją; w czeladnej izbie śmiechy i krzątania koło tłustych misek, z których słonina po ziemi kapie. Co już mówić o pałacu! Zaszłam najprzód do klucznicy z tą moją raną na nodze, prosząc maści. Klucznica bo stara moja znajoma, ale odprawiła po lekarstwo do samej jejmości, która taki kurować i ratować lubi. Wszakże starą jejmość znacie?
— Widziałamci ją w kościele zdaleka.
— Święta osoba! dalipan święta! Powiadam wam, prosto ją Pan Bóg do nieba weźmie. Dla ludzi anioł, a pobożna, a dobroczynna, toć ją i przezwali w sąsiedztwie słyszę Dobroć-sama, i dalibóg prawda. Cały pałac ustąpiła synowi, którego kocha zwyczajnie jak jedynaka; cały majątek swój oddała mu, sama mieszka w ogrodowej oficynie i kontentuje się pensją. A zabawia się nieboraczka leczeniem, wychowywaniem dziewcząt i nabożeństwem. Święta pani! Idę ja tedy do niej.