Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szora nieustraszony wcale, zażądał aby go na rozmowę puszczono do środka.
Oblężeni musieli gwałtownym napadem już być przerażeni, gdyż stary, który wprzód występował, i przy którego boku łucznik stał, gdy strzelił — wcale się już nie pokazał, wystąpił człowiek lat średnich, który na dowódzcę nie wyglądał — furtę kazał otworzyć i przyjął u niej Lasotę, widocznie onieśmielony i pokorny.
Tuż przy wnijściu była brudna izbica dla straży, z nizkim pułapem, zaduszna i zaśmiecona — weszli tu Lasota, — a za nim trzech starszych zamkowych.
— Ludzie! co wy sobie myślicie — krzyknął porywczo Nałęcz. — Macie być lepsi niż Włocławek i Złotorya? Obronić się ani myśleć! Zamiast cobyście mieli ująć sobie przyszłego pana, postrzeliliście mu zdradnie jego przyjaciela!!
— Nie zdradnie! nie! — odparł jeden ze stojących, głupi łucznik wycelował wprawdzie, ale się zaklina, że bełt sam, ani wie jak — z kuszy wyleciał...
— Myślicież się bronić! — wołał Lasota. — Weźmiemy zamek nie dziś to jutro, a was czeka albo śmierć, lub dziesiątkowanie...
Trzej wysłani patrzali po sobie.
— Gdy się zdamy na łaskę — rzekł jeden — będzie się książę mścił za swego...
Łucznika który strzelił niema... Postrzegłszy