Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozumiewali się oczyma, ciesząc z tego, że im traf owego Buśka nastręczył, i Wyszota się odezwał.
— Mybyśmy bardzo się księciu pokłonić chcieli.
— A no! czemuż nie — odezwał się ochoczo Buśko — ja i tak muszę zaraz powracać do klasztoru, bo jak bramę zamkną, to nie puszczą, śpij, gdzie chcesz, pod murem. To darmo! Powiem księciu, że panowie są z Polski i chcą go pozdrowić, a jutro rano po nabożeństwie... Opat pozwoli...
— Trzebaż go o pozwolenie pytać? — zapytał Przedpełk.
— A jakże! — rzekł Buśko głową potrząsając. Oni na księcia nic nie zważają, słuchać tu każdy musi...
— I cóż? wasz książe rad ze swojego życia w klasztorze? — podchwycił Wyszota.
Buśko zrobił minę dwuznaczną i chwilę się namyślał nad odpowiedzią.
— Albo ja wiem — rzekł — ja od dzieciństwa księciu służę, a co w nim siedzi, nigdy nie wiem, takim go Pan Bóg stworzył. Są takie dni, że on zupełnie już zdaje się mnichem. Modli się aż jęczy, bije w piersi, płacze, posługi pełni, jak najprostszy człek... a potem... coś się w nim przewróci i narzeka, aż żal nań patrzeć. Czasem piosnkę gdy zacznę nucić, tupnie nogą, rękę