Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Luzicki — rzekła, oddając mu worek — ja jechać muszę. Coś ty zrobił?
— Jedźcie z Bogiem, paniusiu — odparł spokojnie sługa — jam jeszcze nic nie zrobił, ale ci się klnę na pamięć nieboszczyka, stanie się jakeś rozkazała.
Czas na to mieć muszę.
Zamilkł nagle i powtórzył.
— Jedźcie z Bogiem. Nawet dobrze jest, że pojedziecie, wam tu być nie potrzeba.
— Pewnym jesteś swego? — spytała.
— Albo ja, albo on — rzekł Luzicki lakonicznie — ale Pan Bóg zdrajcom nie pomaga... Krew za krew być musi, aby pan w grobie pomszczony spoczywał.
Łzy mu płynęły z oczów, rozgorzał cały, pokląkł przed panienką, założył palec na palec i krzyknął z zapałem.
— Chyba żyw nie będę, jeśli nie zginie!
Anusia tegoż dnia wyjeżdżać musiała z Włodkową, która się wielce o jej los troszcząc, niedoczekawszy żałoby końca, męża jej szukała i koniecznie wydać chciała. Nie mówiła jej o tem, ale woziła się tak z nią po domach pokrewnych, gdzie tylko o młodzieży zasłyszała. I teraz zamiast do Piekar z powrotem jechały za Proszowice. Miała tam młodego Tarnowskiego jakiegoś na oku.