Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W dzień Ś. Trójcy, kanclerz po nabożeństwie pojechał do biskupa krakowskiego. W początkach nie mówiono nic, tylko o królu i o przybyciu jego spodziewanem, a o sejmie konwokacyjnym, ale zaraz ktoś z przytomnych bryznął kanclerzowi sprawą Zborowskich w oczy, dosyć nieprzystojnie. Zamojski żeby drgnął, ani mu się twarz bynajmniej nie zmieniła, począł sprawę wywodzić tak zimno, jakby szło o beczkę soli, nie o głowę.
— Jeden już zuchwalstwo swe gardłem przypłacił — rzekł — ale na tem niedosyć. Krzychnika Zborowskiego podczaszego, ja tem samem prawem zaraz stracić mogę, a że się o to wszelkiemi siłami starać będę, nie taję. Ten winien może więcej niż Samuel, choć zawsze z za płota strzelał... Pisma jego własnoręczne są... flagrantes. Marszałek też, choć niewinnym się czyni, tyle wart co i bracia, ale tego ja na sejm rezerwuję, z poczciwością i gardłem nie ujdzie mi.
Biskup się na to odezwał do łagodności podbudzając, na co Zamojski rzekł.
— Długo pan nasz cierpiał i miłosiernym był, a no przebrała się miara, bo nam na głowach koły ciosać chcą. Nie byłoby rządu, gdyby nie było sądu, a przed tym tak dobry pan Zborowski jak najmniejszy chudzina.
Słowa te potem rozniesiono zaraz z kamery biskupiej, do których każdy jeszcze coś przyrzu-