Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden zdawał się nie wiedzieć o drugim, a to jęczenie i modlenie się razem spływało dziwnie. Zakonnikowi pot biegł po twarzy, a co była sroga i surowa, łagodnieć poczęła i wyjaśniać się.
Trwało to niemało czasu. Nie patrzył ani się obrócił Zborowski ku mnichowi. Miało się już na brzask, gdy Samuel jakby usypiał uspokajać się zaczął, ale jako żywo nie spał.
Mnich klęczał nad nim, pochylił się i szeptał długo, potem rękę podniósł i żegnał, aż nareście wstał, kaptur na głowę narzucił i wyszedł.
Samuel zaś znacznie uspokojony pozostał tak na ziemi do siódmej godziny rano.
Na burgrabstwie ruch się już poczynał, dzień się zrobił.
Jeszcze leżał gdy Urowiecki z innymi oprawcami wszedł do izby, nic więcej nie rzekłszy, tylko:
— Idź.
Odział się w zupan[1] i szedł za nim w podwórze, gdzie trzy razy klękał, składał ręce i modlił się; musieli stać i czekać.
A ztąd właśnie kościół widać było. Stanął Samuel i jął prosić.
— Urowiecki, jak ci Bóg miły, do kościoła mnie puść na chwilę. Mój czy nie mój kościół, przed się i w tym Pana Boga chwalą, tego, który jeden jest dla wszystkich. Ja też niech ostatnią chwałę Bogu oddam.

Urowieckiemu serce zmiękło.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żupan.