Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a mazał, aż wszystek papier zapełnił, a było go niemało, pospołu i woli ostatniej i żalów nad dolą swą i słów do dzieci i rodziny.
Pisanie to przeciągnęło się czas niemały, późno prawie w noc, które dokończywszy, porwał się z siedzenia niespokojny.
— Zmiłujcie się księdza sprowadźcie... nie można predykanta, ministra, to jakiegokolwiek bądź chrześciańskiego kapłana, z którymbym o Bogu mówić mógł a na śmierć się przygotować.
A Mroczek rzekł.
— Późno jest. Zkąd go tu wziąć? i nie ma po niego posłać kogo?
Załamał ręce.
— Zlitujcież się! Wyrostka masz, który śpi oto w kącie; poślij go, to mu nagrodzę; niech pierwszego jakiego spotka przywiedzie, albo-li do klasztoru którego zadzwoni.
Mroczek więc chłopca rozbudził, a ledwie można mu było to wrazić o co szło i kędy miał iść. Tu tedy co się potem stało, wersye krążyły różne, ale najpewniejsza ta, którą z ust samego wyrostka Mroczkowego słyszano. Ten zaledwie w ulicę wszedł ku miastu, gdy księdza w czarnym płaszczu zakapturzonego napotkał. Miał się do niego zbliżyć, aż ten sam podszedł ku niemu i rękę kładnąc na ramieniu rzecze.
— Księdza szukasz?