Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A wy zkąd o tem wiecie? — spytał chłopak strwożony.
— Wiem, bo mi o tem oznajmiono z góry, księdza szukasz dla onego bezbożnika, którego tracić mają jutro na zaraniu.
— Tak ci jest — rzekł chłopiec żegnając się.
— Jam ksiądz, prowadź mnie — nakazująco dodał mnich. — Przodem idź.
I począł półgłosem pacierz odmawiać, a chłopiec szedł cały wylękły, już się wcale nie odzywając. Gdy na burgrabstwo przyszli, mnich ciągle jeszcze kapturem miał twarz przysłoniętą i tak do izby się wsunął, w której Zborowski modlił się krzyżem leżąc.
Owo wiedzieć potrzeba, że krzyżem leżenie u dyssydentów wcale się nie praktykuje i że to już znamionowało, że do dawnej wiary powracał, sam prawie o tem nie wiedząc.
Gdy mnich przy nim stanął, a Samuel z ziemi powstał, dopiero kaptur czarny zrzucił na ramiona. Twarz jego zobaczywszy cofnął się Zborowski z krzykiem.
— Tyś jest!
A mnich stał i oczyma tylko go jakby na wylot bódł. Nie mówił zrazu nic.
— Jam jest... ja! bo sprawiedliwość Boża cuda czynić umie — rzekł mnich — jam jest, któregoś pokrzywdził niesłusznie, wystawił na urągowisko, smagał i znęcałeś się nade mną. Jam