Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głowie z czaplem piórkiem, które wówczas, za królem idąc, noszono. Szablę miał u boku.
Twarz hetmana spokój wyrażała, a majestatem sędziowskim się przyoblekła, ale uczucie ludzkie przecie, choć mało dostrzeżone, w niej drgało.
Tuż za kanclerzem, więcej dla oznaki dostojeństwa, niż z potrzeby, cisnęło się siła ludzi, wszyscy z pół-hakami, jakby na nieprzyjaciela. Izba ich prawie stała się pełną.
Samuel z łoża wstał i parę kroków uczynił ku hetmanowi, tak że tuż naprzeciw niego stanął.
— Proszę miłości waszej — rzekł głosem trochę drżącym — bądźcie na mnie łaskawsi...
Zamojski rękę wyciągnął, jakby mu nie chciał się dać zbliżyć i zamruczał tylko.
— Nic mi potem... nie czas...
Stanął więc znowu Zborowski podle swojego łoża i czekał.
Upłynęła chwila; kanclerz krzesło dla siebie przygotowane zobaczywszy, usiadł na niem. Z za sukni widać było papiery, które przyniósł ze sobą i dobył je, na stół rzucając przed Zborowskim.
— Masz, oto są listy królewskie! czytaj je sobie; masz dać gardło.
Zborowski na listy ani spojrzał, i po krótkim namyśle rzekł.