Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miasto, ale od czasu, jak go raz słudzy pana Stadnickiego pochwycili, obawiał się wyjść za bramę.
— Teraz się już przecież nie ma czego obawiać — odpowiedziała słudze — nauczcie go, aby korzystał z tego, a gdy go zażądają na miasto, nie wahał się iść. Kto dziś będzie myślał o nim?
Słowa te nie zostały stracone. Wojtaszek też sam miarkował, że był bezpieczniejszym. Lepsze czasy dla niego nastać miały, bo, byle się dał słyszeć i poznać, mieszczanie i goszcząca w mieście szlachta chętnieby go sobie sprowadzała.
Wzięcie Samuela i gotujące się stracenie jego na Wojtaszku nie czyniło wrażenia innego, oprócz dawno upragnionej, a nareszcie doczekanej zemsty. — Przyszła na niego zła godzina! — mówił — teraz ja wolniej odetchnę! Czekał też lutnista wiadomości, że już się wszystko skończyło, z niecierpliwością złośliwą.
Wielka boleść nie przeszkadzała Anusi gotować tej zemsty, która na chwilę jej z myśli nie schodziła.
Zwierzała się z tego Włodkowej. Z suchemi oczyma szeptała jej niemal za każdym widzeniem się.
— Ojca ja nie ocalę, nie. Ludzie są podli, opuścili go wszyscy. Stryjowie też krzyczą, ale nic nie robią i o sobie myślą. Marszałek po-