Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiada: — Samuela już nie ma na świecie, trzeba myśleć o Zborowskich!
Tak, ja też biedna z Olesiem nie zdołam nic. Słudzy jego płaczą jak ja... Kanclerz ma kilkuset ludzi z półhakami na straży.
Ojca ja nie ocalę, ale pomszczę... a! pomszczę.
— Ty? na kim? — pytała przestraszona Włodkowa.
— Na zdrajcy, na tym psie Wojtaszku, na tym Judaszu, który nas sprzedał kanclerzowi — mówiła Anusia. — Posprzedawałam moje kanaki, pierścionki, spinki, oddam do ostatniej koszuli, ale krew za krew.
Włodkowa patrzała na nią naprzemiany to ze strachem, to z politowaniem, to z niewiarą.
— Co ty pleciesz Anusiu!
— Nie plotę... wiem co mówię — przerywało dziewczę. — On zginąć musi.
Nie brała tego bardzo za prawdę siostra, ściskała ją i uspokoić się starała, ale Anusi od myśli tej nic odwieść nie mogło, a była rodzoną córką swego ojca.
Gdy wzięła co do serca, upajała się tem do szału. Miłość ku ojcu utrzymywała ją ciągle i stale w tej myśli. Cały plan swój miała osnuty. Starzy słudzy z domu na Franciszkańskiej ulicy, opłaceni przez nią, ofiarowali się z pomocą chętną. Wszyscy oni nienawidzili zdawna pochlebcy i faworyta Wojtaszka.